Nie, to nie jest tak, że nie mam szybkiego, nowoczesnego aparatu, który w sekundę wypluje mi gotowe zdjęcia na ekran, do wydruku albo hop – prosto na Insta. Mam. Ale wiesz co? Ostatnio zaczęłam tęsknić. Za niespiesznością. Za tym uczuciem, że nie wszystko musi się dziać natychmiast. Za dreszczykiem czekania. I za tą nieprzewidywalną magią, którą daje tylko fotografia analogowa.
W 2025 roku, kiedy AI robi zdjęcia lepsze niż niejeden człowiek, ja wracam do filmu. I to nie byle jakiego – trafiłam na coś, co nazywa się Harman Phoenix ISO 200. Kolory, ziarno, dusza – momentalnie się zakochałam w tym klimacie! Ten film wydawał mi się być po prostu nostalgią przelaną na błonę fotograficzną. Jednak co z tego wyjdzie? Tego nigdy do końca nie wiesz. I to jest piękne.
Fotografia analogowa w 2025 roku? Po co to wszystko?!
Bo cyfrowy świat zaczął mnie męczyć. Gonitwa. Ciśnienie. Kadry idealne. I ta wieczna potrzeba „poprawiania się w locie”. Chciałam zwolnić. Serio zwolnić! Chyba mam wpisane w DNA fotografowanie, więc nie koniecznie chcę z tego rezygnować, tylko ten proces i moje podejście, do tematu musiało stać „mniej na serio”. Zaczęłam powoli rozumieć to co mnie wypala i myślę, że był to moment, w którym spontanicznie odpuściłam i rzuciłam się w nową przygodę.
Miał być MJU II, a wyszło lepiej.
Początkowo, jak pewnie połowa ludzi, chciałam upolować kultowego MJU II – bo viral, bo legendarny, bo malutki. Ale jak zobaczyłam ceny… to mi entuzjazm trochę zgasł. Na szczęście trafiłam na fajnego gościa od aparatów, który polecił mi właśnie Olympusa AF-1.
Również 35 mm, również f/2.8, również Olympus – tylko nieco większy i nie psuje się „aż tak”. No i cena? Jedna czwarta MJU. Pierwszy sukces. Zdrowy rozsądek – 1, hype – 0. Więc kupiłam małego, niepozornego kompaktowego Olympusa AF-1 – oldschoolowy point&shoot z lat 80., wodoodporny, z jasnym szkłem 35 mm f/2.8. Zero bajerów, za to masa radochy.
Pierwsze klatki, pierwsze emocje
Chyba najbardziej kręci mnie to, że ta analogowa zabawa ma w sobie coś z beztroskich wakacji lat 90.. Wiesz, tych dni, kiedy słońce świeciło jakby mocniej, a człowiek siedział na trzepaku, popijał oranżadę w szklanej butelce i słuchał Kalibra 44 z kasety, którą ktoś przegrał gdzieś „z miasta”. Nie było wtedy Insta, nie było presji – liczył się moment, zapach asfaltu po deszczu, krzyk mew, to, że jesteśmy razem i właśnie ta analogowa fotografia.
Ten aparat towarzyszy mi wszędzie. Nie planuję zdjęć. Nie kombinuję. Po prostu – jeśli coś mnie poruszy, naciskam spust. A potem… czekam. Bo efektów nie widzę od razu. Nie mam podglądu. Nie wiem, czy dobrze skadrowałam. I wiesz co? Kocham ten stan! Bo właśnie ta niepewność i oczekiwanie sprawiają, że każde zdjęcie ma większe znaczenie. To jest to czego potrzebowałam! Za czym tęskniłam!
Ziarno jak z hitu na kasecie VHS
Do środka mojej „małpki” wpakowałam film Harman Phoenix 200 – kolorowy z charakterem. Nie znałam go wcześniej, ale coś mi podpowiedziało: „zrób to na freestyle’u”. Zrobiłam. Po odebraniu zdjęć zaskoczenie! Bo o to dokładnie chodziło!
Ten film ma ziarno jak ścieżka z VHS-u, daje mi dziś coś z tamtego uczucia. Beztroskę. Autentyczność. Luz. Do tego te cudowne, lekko psychodeliczne kolory i zero plastiku w emocjach. To nie film dla perfekcjonistów – to film dla tych, którzy chcą się trochę zatracić.
7 mitów na temat fotografii analogowej, w które musisz przestać wierzyć!
Lankijskie światło i… zaskoczenie
Mój mały aparat zabrałam na wakacje, na niezwykłą Sri Lanke. Wyobraź sobie: tropikalne kolory, kontrasty, słońce. Idealne warunki dla tego filmu. I wtedy… dramat. Mój ukochany AF-1 przestał działać. Myślałam, że się zepsuł. Serio, byłam bliska łez! Dopiero po kilku dniach odkryłam, że… padła bateria i nie, nie ma tam żadnego wskaźnika, żadnego ostrzeżenia. Po prostu pyk – i koniec. Game over. Ale w sumie, czy to nie idealnie pasuje do tego całego analogowego „nie wszystko musisz kontrolować”? Chyba tak… Ale nie róbcie moich błędów!
Czy to w ogóle ma sens?
Patrząc czysto logicznie – nie. Fotografia analogowa to same „problemy”: trzeba kupować film, pilnować ISO, liczyć klatki, płacić za wywołanie, czekać na efekty. Do tego nie masz żadnej gwarancji, że coś w ogóle wyjdzie. Cyfra jest tańsza, szybsza, wygodniejsza, bardziej przewidywalna i łatwiejsza do skorygowania. A jednak… coś tu nie gra. Bo ta frajda, jaką daje włożenie nowej rolki, usłyszenie kliknięcia migawki i ten dreszcz niepewności – jest nie do podrobienia.
Każda klatka jest bardziej „twoja”. Nie do poprawy, nie do powtórzenia. I może właśnie dlatego – bardziej prawdziwa. Autentyczność to coś, czego w świecie filtrów i AI jest coraz mniej. A nostalgia? To już w ogóle osobna historia. Bo kiedy trzymasz w ręku odbitkę z kliszy, to jakbyś na chwilę cofnął się do świata, w którym wszystko było mniej skomplikowane. Do świata, gdzie nie było idealnych kadrów – ale za to było serce. I o to tu chodzi.
Jednocześnie to ogromna zajawka. Mam wrażenie, że na różnych przestrzeniach widać skręt do lat 90. I taką stylistykę daje mi również ten film więc z jednej strony to podróż sentymentalna a z drugiej mam stylistykę swoich zdjęć, która obecnie utrzymuje się w trendach – nie żeby o to mi chodziło, jest to efekt zupełnie przypadkowy.
Tym samym, znajomi zwariowali! Chcą, żebym na każde spotkanie zabierała moją małpkę, chcą takich pamiątek, bo do tego dziś w odróżnieniu od lat 90 zeskanowane zdjęcia można szybko udostępniać i się nimi dzielić, i naprawdę wcale nie trzeba tutaj postprodukcji, a klimat jest po prostu mega.
Kiedy wszyscy biegną w jedną stronę, ja wolę spacerować w drugą
Fotografia analogowa to mój mały bunt. Przeciwko pośpiechowi. Przeciwko perfekcjonizmowi. I trochę też przeciwko przewidywalności. A Harman Phoenix 200 jest wspaniałym towarzyszem rebelii! To film z duszą. Taki, który albo pokochasz od pierwszej klatki, albo… pokochasz od drugiej. Ale wiesz co? Jak już raz spróbujesz, to ciężko wrócić do cyfrowej nudy!