Czas się do czegoś przyznać – nie znoszę zmian! Są one dla mnie bardzo ciężkie, a proces adaptacji trwa u mnie bardzo długo. Przywiązuję się do rzeczy, a w tym i sprzętu, z którego korzystam. Jak pokocham jakiś aparat, obiektyw lub też markę, to używam ich zawsze bardzo długo. Jednak czasem zmiana, choć trudna, jest konieczna. Po ponad 10 latach pracy z lustrzankami Canona w końcu… przesiadłam się na bezlusterkowca.
Od czego wszystko się zaczęło? Lustrzanka Canon EOS 5D Mark IV
Jak prawdopodobnie wiecie, jestem zagorzałą fanką lustrzanek. Wielokrotnie mówiłam, że nie planuję przesiadać się, na tak modne od kilku lat, bezlusterkowce. Miałam do nich kilka podejść, jednak nie umiałam się odnaleźć w tej nowej sytuacji. Ich RAWy przypominały mi doskonałe, sztuczne rendery, a ilość opcji migających na ekranie w trakcie pracy, przypominała kokpit samolotu. No i nie zapominajmy o najważniejszym – elektronicznym wizjerze, który był moim osobistym “hard pass”.
Nie ma fal, nie ma fal – Canon EOS R5
Pierwsze podejście do bezlustra (Canona R5 z obiektywem Canon RF 50 1.2L) nie okazało się zachęcające, bo choć doceniłam jego lekkość i świetny autofocus, nadal czułam się przytłoczona tak dużą zmianą. Nie umiem tego do końca nazwać, ale ta randka po prostu nie wypaliła. To nie było to, zabrakło chemii.
Do dwóch razy sztuka? Canon EOS R6 mark II
Znany Wam dobrze, Jacek Koślicki, nie poddał się i przekonał mnie, bym dała bezlusterkowcom jeszcze jedną szansę. Zaproponował mi do testów nowszy model – Canon R6 Mark II. Choć tak podobny do Canona R5, to wydał mi się mniej onieśmielający. Zestaw z Cyfrowe.rent prócz aparatu miał jeszcze zapasowy akumulator, karty i co najważniejsze… adapter, dzięki któremu mogłam podpiąć moje ukochane obiektywy. To był gamechenger!
Tak się złożyło, że w tym czasie miałam kilka sesji i szybko wpadłam w ich wir. Podczas jednej z nich zorientowałam się, że praktycznie nie przyłożyłam oka do wizjera. Moja naturalna bariera, w postaci aparatu, zniknęła. To jednak pozwoliło mi na nawiązanie jeszcze lepszego kontaktu z osobą przed obiektywem.
Już nie mogę schować się za dużym, ciężkim sprzętem, traktować go jak tarczy. Jestem całkowicie widoczna i odsłonięta – tak samo, jak moi modele. Ale może to właśnie jest w tym wszystkim najpiękniejsze – że w końcu widzimy siebie wzajemnie.
Podczas sesji fotografowałam w trakcie rozmowy, tak jak lubię, dynamicznie. Przestałam kontrolować ostrość, bo jej ustawieniem zajął się aparat i tym samym mnie odciążył. Po kilku sesjach ze śledzeniem oka myślę, że ciężko byłoby mi wrócić do dawnych przyzwyczajeń. Skupiłam się na kadrze, ruchach modelki, mikroekspresjach. Nie straciłam przy tym żadnych cennych momentów. Użycie “cichej migawki” dodatkowo podniosło komfort pracy, bo donośny dźwięk lustra przestał nas rozpraszać, zrobiło się intymniej.
Gamechanger – Canon Adapter Mount EF-EOS R
Ogromną rolę w komforcie pracy, zapewne odegrał fakt, że dzięki adapterowi pracowałam na własnych, ulubionych szkłach m.in Lensbaby i Sigma ART 50 mm. Mogłam wtedy realnie ocenić pliki, ich plastykę i ostrość. Mimo przejściówki nie zauważyłam problemów z ostrzeniem, obiektyw pracował szybko i precyzyjnie bez żadnych zmian w jakości wykonanych zdjęć. W końcu poczułam się trochę tak, jakbym znów była w kokpicie samolotu, ale tym razem włączyła tryb “autopilota” i mogła rozkoszować się pięknymi widokami wokół. Czy z czasem przejdę na obiektywy RF? Niewykluczone…
Różnice między R5 a R6 Mark II – bezlusterkowce Canon
Jeśli zastanawiacie się nad zakupem aparatu, to pewnie zadacie sobie takie same pytania, jak ja – czemu nie R5? Szczególnie że na papierze wydaje się on lepszym rozwiązaniem do portretu. Jednak jak mówiłam, nie poczułam do niego chemii.
Canon R6 Mark II jest nowszy i nieco lżejszy, a przede wszystkim zauważalnie tańszy. Ma też dwa sloty kart SD, których mam mnóstwo, a do Canona R5 musiałaby dokupić dodatkowo droższą kartę CFexpress by mieć backup. Co ciekawe, to że tańsza R6 MkII ma lepszy autofocus niż droższa R5-tka, a to był dla mnie jeden z kluczowych argumentów. Mogę powiedzieć, że po prostu Canon R6 Mk II w zupełności mi wystarcza.
Wciąż się też go uczę. Wiem, że ten aparat ma masę funkcji niczym gadżet Jamesa Bonda, ale jeszcze wszystkich nie odkryłam. Myślę, że niedługo sprawdzę, jak działa opcja, która pozwala na zrobienie zdjęć jeszcze przed wciśnięciem spustu migawki. Wtedy na pewno już nie ominie mnie żadna chwila.
Czy jest się do czego przyczepić?
Wady? Bałam się, że będę musiała zabierać na każdą sesję dodatkowe baterie. Aparat dość rozsądnie czerpie prąd i nie ma wielkiej różnicy względem lustrzanki, choć faktycznie staram się go częściej wyłączać. Brak mi wciąż trochę optycznego wizjera, ale po wyłączeniu tych wszystkich kontrolek i powiadomień ten elektroniczny już nie odstrasza aż tak bardzo.
Zmiany nie zawsze są łatwe, ale bardzo często są dobre
Przesiadka na bezlusterkowca oznaczała dla mnie porzucenie swoich dotychczasowych, wieloletnich, przyzwyczajeń. To nie było łatwe, nadal nie jest. Jednak ta zmiana otwiera mi też kilka nowych drzwi. Pozwala fotografować po cichutku, delikatnie – przy czym szybko i dynamicznie. Jest też zauważalnie mniejszy i lżejszy, co doceniają moje plecy. Przestałam się martwić o ostrość czy backup. Czy porzucam lustro definitywnie? Nie. Ono zawsze będzie miało miejsce w moim sercu, ale czuję, że podczas sesji częściej będzie odpoczywać w torbie. Po tych latach pracy mu się to też należy.
3 komentarze
Też niedawno przesiadłam się z 5d3 na R6 i jakie fotografowanie nim jest cudowne…. Znikają wszelkie bariery pomiędzy fotografem a osobą fotografowaną. Nie przeszkadza mi brak wizjera optycznego, za to z chęcią zaglądam w ekran i widzę jak funkcja śledzenia twarzy fantastycznie podąża za modelem, a mi żadna chwila, emocja nie umyka.
Fajny wpis. Choć dla Lensbaby AF nic nie warty,nawet w R6m2. Przydatne uwagi mimo że jestem już ponad rok z bezlustrami …
Ja też sceptycznie podchodzę do zmian, przyzwyczajam się i przywiązuję do sprzętu. Bardzo fajny artykuł.